Uczenie przedszkolaków bardzo, ale to bardzo różni się od uczenia dorosłych. Tutaj wyjaśniam, dlaczego najlepiej, żeby rodzic chodził na zajęcia razem z dzieckiem i co zrobić, żeby mały uczeń naprawdę dużo skorzystał.

Czego dziecko się uczy?

Dostałam kiedyś zapytanie od pewnego rodzica – ile średnio nowych słów dziecko nauczy się na każdej lekcji? Trochę mnie zaskoczył tym pytaniem i oszacowałam ostrożnie, że koło pięciu. Rodzic podzielił sobie koszt lekcji przez ilość słówek i uznał, że to się jednak nie opłaca. I faktycznie, jeśli mierzyć efektywność tylko ilością aktywnie przyswojonych słówek, zwłaszcza w pierwszym roku nauki, to można być rozczarowanym. Jak się uprzeć, to można tych pięciu słówek nauczyć samemu, nawet puszczając nagranie z Google Translatora, żeby wymowa była w miarę poprawna. Skoro tak, to jaki sens ma taka lekcja?

Co to znaczy „nauczone” – czyli uwaga z przepytywaniem

Myślę, że tej rozmowie doszło do nieporozumienia. Bo właściwie odkąd można liczyć, że słówko jest nauczone? Podając odpowiedź: pięć, miałam na myśli słówko, którego dziecko jest w stanie łatwo użyć. Tutaj mała dygresja na temat sprawdzania wiedzy: faktycznie, jeśli dziecko tradycyjnie przepytamy, to po lekcji wyrecytuje pewnie tych pięć nowych słówek i nic więcej. Czasem może nawet mniej. Ale czy to jest do końca miarodajne? Kiedy dorosłego się tak przepyta na wyrywki ze słówek, to nawet po polsku niektórych może zapomnieć. To jest bardzo ciekawe, że trzeba ćwiczyć umiejętność tłumaczenia z jednego języka na drugi. Tłumaczenia, czyli szybkiego znajdowania ekwiwalentów znaczeniowych. Rodzimy użytkownik języka (wybaczcie, słowo native jednak w pisowni wydaje mi się zbyt obce) może stracić dużą część swoich kompetencji językowych podczas tłumaczenia – jeśli tego nie ćwiczy. Wielu z nas doświadcza tego po powrocie z zagranicy. „I potem bierzesz autobus 5… znaczy, jedziesz nim, no, wsiadasz do niego…”. I to wcale nie znaczy, że w innym kontekście ta sama osoba nie powie swobodnie „potem przesiądź się w piątkę”. Po prostu nagła konieczność tłumaczenia bywa trudna. Ergo, chociaż popisywanie się przed bliskimi podczas przepytywajek może kusić, to należy z tym uważać, bo może być stresujące. A do tego ilość słówek, które da się sprawdzić tą metodą, moim zdaniem wcale nie jest jeszcze miarą „nauczenia”. Ani nawet ilość słówek łatwo uczniowi dostępna.

A dlaczego? – czyli obserwuj proces

Bo co powiemy o dziecku, które wie, jak brzmi to słowo, ale nie umie go jeszcze poprawnie wypowiedzieć?

Albo musi się długo zastanowić, a w końcu sobie przypomina?

Albo nuci piosenkę, która mu chodzi po głowie, ale nie umiałoby dobrze porozdzielać treści na pojedyncze słowa?

Albo zapytane: „Il est grand, ce caillou ?” odpowie: „nie, mały”. (To zresztą prawdziwy cytat zasłyszany w ostatnim czasie.)

Albo nie wstydzi się powiedzieć „oui”, ale wstydzi się powiedzieć „oui, s’il vous plaît”, bo to jest długie i łatwo o pomyłkę? (Też prawdziwe.)

Droga do swobodnej rozmowy jest długa. Wyobrażam ją sobie często, jak wrzucanie kamyczków do rzeki. Zanim zobaczymy cokolwiek na powierzchni, musimy uzbierać spory stos w wodzie. Czyli (na wypadek, gdyby metafora okazała się zbyt poetycka): zanim słowo nasunie się od razu, gotowe do użycia, musimy je wiele razy powtórzyć. Tylko pozornie bezskutecznie. Zresztą dzieci często długo najpierw wolą mówić po polsku, choć coraz więcej rozumieją po francusku, aż nagle ruszają z mową. Czyli zasób słówek łatwo dostępnych najpierw rośnie powoli, a potem nagle skokowo się zwiększa.

Pół godziny raz na tydzień – czyli towarzysz w procesie

Wyobraź sobie, że masz lekcje języka obcego raz na tydzień przez pół godziny. A poza tym prawie żadnej styczności. Ile pamiętasz z lekcji na lekcję? A teraz przypomnij sobie jeszcze, jak długo mijał tydzień w dzieciństwie? Mam wrażenie, że dorosłemu łatwiej wrócić myślami do poprzedniego tygodnia, niż dziecku. Tym ważniejsze jest więc powtarzanie w ciągu tygodnia. Nie chodzi jednak o typową pracę domową, czyli rozwiązywanie kart pracy. Bardziej o to, żeby możliwie niezauważalnie wpleść powtórki w tryb dnia. Dlatego też jest wspaniale, jeśli rodzic może brać udział w zajęciach. Sposobów na taką naukę jest bardzo dużo, od biernych (puszczanie playlisty w tle) przez czynne (wspólne śpiewanie piosenek) po zahaczające o wychowanie dwujęzyczne (używanie konkretnych zwrotów w codziennych rozmowach). Warto wybierać takie, które sprawiają frajdę zarówno dorosłym, jak i dzieciom.

Bonusy – czyli patrz długofalowo

Słownictwo jest ważne, ale to jeszcze nie wszystko. Są też elementy mniej wymierne, ale także ważne. Jeśli na zajęciach wszystko idzie dobrze, dziecko uczy się na przykład wymawiać wiele nowych dźwięków. Widzi, że ludzie posługują się rozmaitymi językami i że mimo tego da się porozumieć. Dostrzega różnice – np., że w jednych językach dane słowo istnieje, a w innych trzeba sobie z tym samym pojęciem radzić bardziej opisowo. Otwiera się na inną kulturę. Nawiązuje relację z nauczycielem i w tej relacji uczy się, że może uczyć się w swoim tempie, ma prawo popełniać błędy, ma prawo eksperymentować, ma mocne strony. Na to także warto zwrócić uwagę – czy się faktycznie wydarza, czy dziecko dobrze się czuje na zajęciach i zwyczajnie ma ochotę uczyć się dalej.

Jeśli po przeczytaniu tego tekstu czujesz, że to się może udać – napisz i sprawdź, czy mam wolne terminy lekcji!