Opowiadanie anegdotek podczas lekcji kojarzy się chyba niedobrze. W najlepszym razie z krótką przerwą od ciężkiej pracy i poprawieniem humoru, a w najgorszym – z rozproszeniem i stratą czasu. Lekcje języka obcego rządzą się jednak swoimi prawami, a ze starej, poczciwej anegdotki można zrobić prawdziwe narzędzie pracy. Tutaj opowiem o tym, dlaczego czasami jedno proste ćwiczenie robię z uczniami przez 20 minut i jaki jest tego sens.
Co jest najważniejsze?
Przede wszystkim warto zadać sobie pytanie, po co konkretny uczeń przychodzi na lekcję. Jeśli ktoś ma bardzo precyzyjny cel, na przykład: zapoznać się z formułą egzaminu DELF, albo: zrozumieć wreszcie te conditionnele, to nie ma co się rozpraszać. Taki konkretny cel może się też pojawić w bardziej „globalnym” procesie nauki. Chyba każdemu pojawia się prędzej czy później potrzeba zrobienia bardzo technicznej lekcji poświęconej wyłącznie jednemu problemowi. W takiej sytuacji, jeśli pozwalam sobie na dygresję, to zawsze nawiązuje ona do głównego tematu. Najczęściej chodzi o wyraziste zilustrowanie zasady albo pokazanie jakiegoś wyjątku. Sama zresztą do tej pory pamiętam niektóre anegdoty opowiedziane mi przez nauczycieli albo wykładowców. Zwłaszcza te, które pomogły mi zrozumieć skomplikowane zagadnienia. Nie od dziś wiadomo, że odrobina emocji ułatwia zapamiętywanie.
Komunikatywność
Zazwyczaj jednak to lekcje są głównym źródłem systematycznego kontaktu z językiem. A wtedy nadrzędnym celem jest praca nad komunikatywnością. Czytałam kiedyś – i do tej pory pamiętam! historię opowiedzianą przez nauczyciela języka angielskiego z Japonii. Jego uczeń przyszedł do szkoły w koszulce z bardzo wulgarnym angielskim napisem. Nauczyciel poprosił go o przetłumaczenie tego napisu i obiecał piątkę za poprawne rozwiązanie. Uczeń błyskawicznie rozłożył napis na gramatyczne czynniki pierwsze: podmiot, orzeczenie, dopełnienie, okolicznik sposobu… nie wyjaśnił jednak, jaki sens niesie ta cała gramatyka. W dodatku poczuł się oszukany, bo nie dostał piątki – uważał, że dobrze wykonał swoje zadanie. Ta krótka anegdota ilustruje dobrze, że o ile świetna znajomość teorii nie przekłada się na lepszą komunikatywność, to jest bezużyteczna. (Popełniam tu mały autoplagiat, bo wykorzystałam już raz ten przykład do zilustrowania trochę innego tekstu i tutaj cytuję go żywcem).
Jak najbardziej naturalnie
Jeśli przebywamy w środowisku naturalnie frankofońskim, wchłaniamy język mimowolnie. Potrzeba komunikacji jest czasem wręcz paląca, motywacja rośnie sama z siebie. Potrzebujemy lepiej znać język, żeby mieć lepsze relacje, bardziej udane wymiany informacji. W ogóle zaryzykowałabym stwierdzenie, że nie ma komunikatywności bez relacji. Oczywiście niekoniecznie muszą to być relacje prywatne, bardzo często są to relacje zawodowe czy inne, wymagające pewnego dystansu. Z lekarzem. Sprzedawcą. Urzędnikiem. Czy właśnie z nauczycielem. Tylko że lekcja jest sytuacją w pewnym sensie sztuczną – do pewnego stopnia musimy symulować takie zanurzenie w naturalnym języku. Jaki miałoby to sens, gdybyśmy z uczniem nie mieli sobie właściwie nic do powiedzenia?
„Czy możesz podać mi wyciskarkę do soku?”
Czasem da się pracować „projektowo” – wspólnie wyszukać przepis w internecie, zrobić listę zakupów, a na koniec spotkać się w kuchni. Owszem, robiłam już z uczniami i sałatkę owocową, i tartę z jabłkami, i mini podchody. To ciekawe doświadczenia, które wymuszają użycie wielu różnych słówek. Jednak nie z każdym tematem da się tak zrobić. Dlatego sytuacje, w których ktoś chce tak po prostu mi coś przekazać, traktuję jako potencjał do ćwiczenia komunikatywności. Zdarza się, że uczeń przychodzi na lekcję i aż go roznosi, bo coś się zdarzyło w polityce, w pracy, czy nawet w rodzinie. Wtedy opowiada – ale po francusku. Bardzo tego pilnuję i nawet mam miniaturową wieżę Eiffle’a, która… służy za znak, żeby zmienić język na francuski. I z tego samego powodu czasami (czasami! nie zawsze!) rozmaite ćwiczenia na słówka, czy utrwalające gramatykę, traktuję jak luźną ramę do konwersacji.
Anegdota
Zadaję dużo pytań, ale też pozwalam sobie na opowiedzenie anegdoty, o ile dopełni to rozmowę. Przykład najbanalniejszy z banalnych, w ćwiczeniu pojawia się nazwa owocu? Świetnie, mogę zapytać, czy uczeń lubi ten owoc, czy używa go do różnych dań, albo ile owoców je dziennie. Przemycam wyrażenie idiomatyczne z tym owocem, opowiadam jak kiedyś będąc we Francji pomyliłam nazwę tego owocu z innym i co z tego wynikło… Dopiero potem przechodzimy do kolejnego podpunktu. Owszem, rozwiązujemy wtedy takie zadanie długo, ale dzięki temu od razu używamy nowych słów w praktyce, a ćwiczenie bardziej przypomina realną komunikację. Staje się nieprzewidywalne i osadzone w relacji. Kiedy znam kogoś już dłużej i wiem, czym się interesuje, pytania są o wiele bardziej spersonalizowane. Oczywiście ma to sens tylko wtedy, jeśli atmosfera lekcji jest przyjazna i jest na niej otwartość na popełnianie błędów. Ale to już osobny temat.
Jeśli taki sposób uczenia wydaje Ci się bliski – sprawdź, czy mam wolne terminy. Zapraszam na pierwszą lekcję 🙂